Niedawno podczas redakcyjnych testów Volvo S60 z pełnym pakietem najbardziej wymyślnych systemów wspomagania kierowcy naszła mnie pewna refleksja. A właściwie dosadnie poczułem to, o czym od dawna wiadomo. Otóż producenci samochodów traktują nas – kierowców – jak niedorozwiniętych idiotów. I w zasadzie trudno im się dziwić…
W ciągu nieco ponad 100 lat dzięki panom takim jak Daimler czy Maybach, przesiedliśmy się z konia z doczepioną bryczką, do supersamochodów o mocy 700 koni pod maską i niewiele od bryczki większej masie. Skok przyznacie znaczący. I wydaje się, że nasza ewolucja nie do końca za tym skokiem nadążyła. Co więcej, samochody jeszcze niedawno tak elitarne i dostępne dla niewielu, szybko stały się dobrem niemal podstawowym, podobnie jak telefon komórkowy czy laptop. Dziś każdy może mieć samochód, każdemu prędzej czy później uda zaparkować równolegle i tym samym zdać egzamin na prawo jazdy, po czym rozpocząć krucjatę dróg. I sądzę, że słowo „każdy” stanowi podstawowy problem zagadnienia.
Przypomnijcie sobie tylko, ile razy zwyzywaliście ten cholerny brzęczyk przypominający o zapięciu pasów. Jak myślicie, dlaczego musiał zostać wprowadzony?
Przyznacie, że gdyby spojrzeć na nasz zmotoryzowany świat z dystansu, wcielić się w rolę wielkiego oka patrzącego na nasze zmagania z cztero- i dwukołowymi maszynami z szerszej perspektywy, można by mieć niezły ubaw. Za kierownicą przypominamy mało rozgarnięte dzieci, którym dano do zabawy żyletki, i które rzadko zdają sobie sprawę z czym mają do czynienia. Gruba warstwa kosztownej blachy samochodu daje nam złudne poczucie ochrony, a moc i uczucie rozpędzającej się masy fascynują i prowokują. Efekty tego połączenia widać w statystykach wypadków.
Zderzamy się, wypadamy z dróg, uderzamy we wszystko co się da, kosimy drzewa, płoty, latarnie, innych użytkowników drogi. Najeżdżamy na siebie, wpadamy w poślizgi, rozjeżdżamy pieszych. W wypadkach tracimy kończyny, zdrowie, życie… I nic w tej kwestii się nie zmienia.
Najlepiej z naszej infantylnej niekompetencji za kierownicą zdają sobie sprawę producenci samochodów, oraz urzędnicy z Brukseli. Widzą, że większość z nas z konia nigdy zsiadać nie powinna, że problem potrafią nam sprawić nawet obrotowe drzwi w centrum handlowym, a co dopiero obsługa samochodu. Wiedzą, że to oni powinni myśleć za nas, że jesteśmy nieprzewidywalni, i wiedzą, że mogą zrobić na tym niezły interes.
Wszystko zdaje się zmierzać w kierunku coraz większego marginalizowania roli kierowcy, bo to właśnie człowiek jest najsłabszym ogniwem zmotoryzowanego świata…
Jajogłowi z koncernów samochodowych nie mają wyjścia. Muszą sprawić, aby nasze bezmyślne zachowania za kierownicą miały jak najmniej opłakane skutki. Przypomnicie sobie tylko, ile razy zwyzywaliście ten cholerny brzęczyk przypominający o zapięciu pasów. A przecież niedawno wcale go nie było. Jak myślicie, dlaczego musiał zostać wprowadzony?
Równie wymowny przykładem jest rozwój systemu ESP. Jeszcze niedawno nikt o nim nie słyszał, a prowadzenie sportowej maszyny wymagało rozwagi i umiejętność. Nie wykazałeś się nimi, ginąłeś. Tak, ginęliśmy zbyt często. ESP musiało stać się wyposażeniem opcjonalnym w mocniejszych maszynach, które łatwo wyrywały się spod kontroli. Szybko jednak elektroniczny anioł stróż stabilizujący tor jazdy został wyposażeniem standardowym, znacznie poprawiając bezpieczeństwo i (częściowo) niwelując skutki nierozważnego zachowania za kierownicą. Myślicie, że na tym koniec? Wcale nie. 31 października 2014 wejdzie w życie przepis o obowiązkowym wyposażaniu w ESP już wszystkich nowych pojazdów w UE. Na dodatek w wielu przypadkach ESP nie da się wyłączyć, a jedynie częściowo uśpić. Tak na wszelki wypadek… Teraz wsiadając do 700-konnej maszyny, możesz nie mieć pojęcia o prowadzeniu, w ciasnym nawrocie wcisnąć gaz w podłogę bez żadnych konsekwencji.
Jednak ESP i ABS to wierzchołek góry lodowej i wraz z systemami takimi jak night vision, czy skrętnymi reflektorami można uznać je za całkiem sensowne. Dlatego w tym miejscu należy przeprowadzić umowny podział na systemy bezpieczeństwa i systemy wspomagające kierowcę. Granica podziału jest niezwykle płynna i dyskusyjna. Przyjmijmy więc, że systemy wspomagające, to te które wpływają w mniejszym stopniu na poprawę bezpieczeństwa, a w większym zastępują uwagę i niekompetencje kierowcy.
Najwyższy czas nazwać systemy wspomagania kierowcy po imieniu -to elektroniczne próby zniwelowania naszej niekompetencji, ignorancji i niedojrzałości za kierownicą
To właśnie one stają się zmorą we współczesnych samochodach, opinając nas w elektroniczny kaftan brzęczyków i ostrzegawczych światełek. W nowoczesnym i „bezpiecznym” samochodzie już nie powinniśmy zajechać nikomu drogi przy zmianie pasa, bo w bocznym lusterku pomruga nam światełko, które powie, że to zły moment. Nie najedziemy na tył innego użytkownika drogi, bo nasz samochód korzystając z laserowych czujników zahamuje za nas, kiedy stwierdzi, że najwyraźniej zajmujemy się czymś innym niż patrzenie przed siebie. Samochód powiem nam i odpowiednio zasygnalizuje, kiedy czas przerwać zabawę w kierowcę, gdy jesteśmy zbyt zmęczeni by prowadzić. A jeżeli nie zauważy pieszego to nic, auto ma drugi laserowym czujniki, dzięki, któremu zahamuje za nas i unikając przykrego w skutkach potrącenia.
Jeżeli zdarzy nam się przysnąć albo zagapić się i zaczniemy zmierzać w kierunku rowu czy barierki to nieświadome przekroczenie linii na drodze wywoła wibracje kierownicy, albo nawet samowolną reakcję układu kierowniczego, aby przywołać nas do porządku. Nie musimy już zwracać uwagi na znaki drogowe bo zatroszczy się oto odpowiednia kamera i wyświetli je na ekranie nawigacji. Parkowanie równoległe? Żaden problem. Kilka czujników, odpowiedni algorytm i możemy zapomnieć jak robiło się ,,kopertę”.
Przy okazji każdego nowego modelu pojawiają się coraz to bardziej wymyślne (czytaj naciągane) systemy, które mają dawać złudne poczucie wspierania nas. Jeszcze niedawno większość z nich oferowana była tylko w klasie premium, dziś za odpowiednią kwotę można je mieć nawet w Fordzie Focusie. Prawda jest taka, że w większości to tylko i wyłącznie gadżety, mające marginalny wpływ na poprawę bezpieczeństwa i jedynie pozornie spełniające swoje funkcje. To jednak temat na osobną publikację.
Stoimy u progu ewolucji elektronicznych systemów wspomagania kierowcy. Chociaż chyba pora nazwać je mniej subtelnie, a bardziej prawdziwie – elektronicznych prób zniwelowania naszej niekompetencji, ignorancji i niedojrzałości za kierownicą. Wszystko zdaje się zmierzać w kierunku coraz większego marginalizowania roli kierowcy, bo jak powszechnie wiadomo, to właśnie człowiek jest najsłabszym ogniwem zmotoryzowanego świata…