Za każdym razem, kiedy wsiadam na Harleya przypominam sobie, dlaczego… w ogóle wsiadam na Harleye. Tutaj nie chodzi o osiągi, świetne zachowanie w zakrętach czy zwinność. Chodzi o emocje, te głębsze, które czujesz, kiedy już przełożysz nogę nad kanapą, chwycisz za kierownicę i wbijesz pierwszy bieg. Te emocje wracają za każdym razem. Wróciły również przy okazji testu nowego Low Ridera S.
Do testu Low Ridera S (2020) podejdę bardziej, że tak powiem, holistycznie. Z perspektywy jego wygodnej, obszernej i nisko umieszczonej kanapy chcę spojrzeć na magię Harleya-Davidsona. Bo po doświadczeniu już kilku maszyn z Milwaukee mogę powiedzieć, że jest coś takiego jak magia Harleya-Davidsona.
Dlatego nie będę rozpisywał się o tych 155 Nm ze 114-calowego silnika Low Ridera S, lśniącej czerni, wygodnej pozycji, minimalistycznych, analogowych zegarach, wielkich tarczach hamulcowych, malutkiej owiewce i tych 86 tys. zł, które trzeba za niego zostawić. Powiem Ci, dlaczego w ogóle warto wsiąść na takiego Low Ridera S i każdego innego Harleya.
Harley-Davidson – emocje są premium
Low Rider S nie był moim pierwszym Harleyem, sporo już o nich tutaj napisałem. Każdy był inny, na tyle inny, że odróżniłbym je z zamkniętymi oczami – samymi pośladkami. Jednocześnie wszystkie były takie same. Takie same pod względem emocji i wyobrażenia o sobie samym, jakie Ci dają, kiedy na nich jedziesz.
Nie ważne, czy przeciskasz się przez korek na Marszałkowskiej na Fat Bobie czy uciekasz z miasta na FXDR 114. Na Harleyu zawsze czujesz te same, unikatowe emocje. A emocje w motoryzacji to niezwykle cenna rzecz. To emocje odróżniają motoryzację premium od tej zwyczajnej.
Sprawdź więcej motocykli na PremiumMoto
Harley-Davidson – garnek na rosół i trzecie jajo
Na każdym Harleyu czujesz się jak pan i władca dróg. Trochę buntownik, trochę renegat, trochę rozbójnik. Ani BMW, ani nawet najmocniejsze japońskie konstrukcje nie dają Ci takiego odczucia. Kiedy budzisz do życia te dwa cylindry wielkości babcinego gara na niedzielny rosół, a ręce trzymasz wyprostowane nieco wyżej niż wszyscy inni motocykliści, to urasta Ci trzecie jajo ze stali, poziom testosteronu skacze do biologicznie dozwolonych granic, a na twarzy momentalnie pojawia się tygodniowy zarost. No, chyba, że masz brodę. To nie.
I to jest w Harleyach piękne. Nie wiem do końca, z czego to wynika. Częściowo zapewne z historii marki, jej wizerunku i rozpoznawalności. Ale nawet, jeśli nie masz pojęcia czym jest Harley, a jest w Tobie chociaż trochę wrażliwości na maszyny napędzane silnikami spalania wewnętrznego, to poczujesz to, o czym tutaj piszę. To jest właśnie ta magia Harleya.
Czym (o)czaruje Cię Harley (również Low Rider S)?
Przede wszystkim charakterem silnika, tymi dwoma tłokami chłodzonymi powietrzem. 114- i 118-calowe V2 Harleya pochrapują, pokasłują, czasami nawet krztuszą się paliwem. Po prostu czujesz, że żyją pod Twoim zadkiem.
Daleko im do mechanicznej perfekcji 4-cylindrowych szlifierek. Ba, są na przeciwnym końcu skali perfekcji. Ale dzięki temu masz wrażenie, że obcujesz z maszyną, która ma charakter, a nawet duszę. Przy niskich obrotach na pośladkach możesz dosłownie poczuć każdy wybuch bogatej mieszanki paliwa i powietrza. To jedno z najbardziej bezpośrednich doznań silnika spalinowego, jakich możesz doświadczyć.
A potem przychodzi moment wbicia biegu. W większości motocykli właściwie nie czujesz, że wrzuciłeś bieg. W Harleyu natomiast wbijanie kolejnych biegów z jedynką na czele daje mechaniczny feedback i satysfakcję porównywalne z nabiciem shotguna. To jedno z najbardziej męskich doznań, jakie mogą zaoferować mechaniczne zabawki. Wyżej jest tylko przeładowanie armoatohaubicy.
Harley Low Rider S – dotyka duszy
Jest jeszcze dźwięk. I same wydechy. Zamiana paliwa na dźwięk to sztuka. A sztuka potrzebuje instrumentów. W Harleyu dobrze o tym wiedzą. Wiedzą, że wydechy to wizytówka silnika, dlatego 1/3 motocykla to wydech. Ten w Low Riderze S przypomina lufę ciężkiego karabinu maszynowego. To deklaracja, która nie pozostaje bez pokrycia. Co prawda fabrycznie brzmienie wydechu Harleya pozostawia pewien niedosyt, ale dopłata do opcjonalnych tłumików naprawia sytuację.
A potem w końcu przychodzi moment, w którym wprawiasz to wszystko w ruch. Bo kiedy ruszysz, to te wszystkie elementy łączą się i zaczynają współgrać, tworząc sprzęt, który dotyka Twojej duszy. Tak było z każdym Harleyem, na którym jeździłem, tak było również w przypadku Low Ridera S. Pytanie, czy tak będzie w przypadku elektrycznego Livewire? Dam znać…
To tyle. Jeśli masz papier kat. A, to wpadnij to najbliższego salonu Harleya i poczuj na własnym tyłku to, o czym tutaj napisałem. A potem daj znać, czy wszystko się zgadza.