Toyota, Bieszczady i Freestyle. Brzmi chociaż trochę intrygująco? Mam nadzieję, że tak. Za chwilę opowiem Wam, jak skojarzyć ze sobą te trzy słowa tak, aby wszystko nabrało sensu. Zapraszam na podróż hybrydowym kombi do serca Bieszczad lub po prostu do obejrzenia zdjęć, które podczas tej wyprawy dla Was przygotowałem.
Na wstępie chciałem Was nieco zaangażować i zapytać o pierwsze skojarzenia, jakie przychodzą Wam do głowy, kiedy słyszycie słowo „freestyle”. Już? Dobra, to teraz zastanówcie się przez chwilę, nad tym, co kojarzy się Wam z Toyotą Auris.Gotowe?
Dziękuję!
Jeżeli któreś z Waszych skojarzeń się pokryły to… hmm… gorąco zachęcam do podzielenia się nimi w komentarzach. Sądzę jednak, że dla znakomitej większości z nas freestyle i Toyota Auris nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego. Właśnie dlatego tak intrygująca wydała mi się perspektywa przetestowania samochodu, który w cenniku Toyoty figuruje pod nazwą Auris Freestyle. A dokładnie Auris Touring Sports Freestyle.
Toyota Auris Freestyle? A co to takiego?
Powiem szczerze, że nie pytałem o szczegóły, kiedy Toyota proponowała mi test Aurisa „w nowej, limitowanej wersji Freestyle”. Nie dopytywałem dokładnie, co to jest ten Freestyle, bo głupio mi było przyznać się, że nie wiem. W końcu jestem dziennikarzem motoryzacyjnym.
Kojarzyłem, że to Auris w wersji kombi, którego Toyota pokazała na salonie samochodowym we Frankfurcie w 2017 roku. Nie można jednak powiedzieć, żeby Auris Freestyle był gwiazdą tego salonu, premiera przeszła bez echa. Jeżeli nie jesteście dealerem Toyoty, to mogliście ją przegapić.
Myślałem, że Freestyle w Toyocie, to coś jak Allroad w Audi. Wyższy prześwit, napęd na wszystkie koła (np. wzięty z CH-R) i podniesione zawieszenie. Pierwsza myśl: zabiorę takiego uterenowionego Aurisa w dzikie rejony Polski, ale takie, w które jeszcze nie dotarło żadne kombi. Jadę w Aurisem w Bieszczady! Jak się potem okazało, moje plany były zbyt ambitne…
Dopiero na kilka dni przez odbiorem Aurisa znalazłem czas, aby pochylić się nad planem wyjazdu i samym samochodem. Dowiedziałem się, że z terenowych atrybutów Auris posiada jedynie plastikowe nakładki wokół nadwozia oraz ozdobne elementy udające dolną osłonę silnika. Do tego czarny grill i specjalny wzór felg. Super, tylko że felgami i plastikami wiele w Bieszczadach nie zwojuje. Ale cóż, słowo się rzekło. Poza tym hasło „freestyle w Bieszczadach” brzmiało tak dobrze, że nie chciałem zmieniać planów.
Tak czy inaczej, kto wie, może obecny Auris Freestyle to zapowiedź czegoś poważniejszego ze strony Toyoty. Podobnie jak Yaris GRMN był zapowiedzią wejścia do Europy sportowej dywizji samochodów. Wyobraźcie sobie takiego podwyższonego Aurisa z napędem 4×4 i off-roadowym pakiecikiem stylizacyjnym – dla mnie bomba. Może przy okazji debiutującej właśnie nowej generacji Aurisa, Toyota odważy się na ten krok. Ale to przyszłość. Wracamy do teraźniejszości i wyprawy w Bieszczady.
„Jedziemy na freestyle w Bieszczadach”
Nie bacząc na ograniczenia hybrydowego kombi Toyoty, stwierdziłem, że wyprawa Aurisem Freestyle w Bieszczady to może być ciekawy test, bo ja lubię życie na freestyle’u. Dlatego do sprawy podszedłem na poważnie. Na Aurisa zapakowałem dodatkowo rower enduro oraz deskę do wake’a i ruszyłem w Bieszczady. Po drodze, w Krakowie, zgarnąłem fotografa Michała, żeby godnie uwiecznić ten wypad na zdjęciach.
– Stary, zbieraj sprzęt, jedziemy na freestyle w Bieszczadach – powiedziałem.
– …. [cisza w słuchawce], eee…, OK. – fotograf Michał również nie pytał o szczegóły.
Hybrydowa Toyota Auris – czy Pan Zientarski ma racje?
O Toyocie Auris napisano już chyba wszystko, dlatego wybaczcie mi, ale nie będę tutaj opowiadał Wam o jakości wnętrza, zużyciu paliwa, właściwościach jezdnych i innych rzeczach maglowanych przez ostatnie 6 lat w mediach motoryzacyjnych. Powiem tylko, że wszystko, co piszą koledzy po fachu to prawda i że generalnie pozytywny wydźwięk recenzji hybrydowego Aurisa ma pokrycie w rzeczywistości. Toyota Auris to bardzo przyzwoity samochód. W dodatku długi staż rynkowy pozwala potwierdzić, że słowa pana Zientarskiego to prawda. Hybrydy są bezawaryjne. Kropka.
Toyota Auris (i) freestyle w Bieszczadach – nie próbujcie tego w domu
Droga z Warszawy w Bieszczady minęła całkiem komfortowo, a w ograniczonym prawnie zakresie prędkości również oszczędnie i cicho… A potem razem z Michałem dotarliśmy w (deszczowe, zimne i pochmurne – jak na wakacje w Polsce przystało) Bieszczady. No i zaczął się freestyle.
Już pierwszy zjazd z głównej drogi zakończony wypychaniem Aurisa Freestyle z błota momentalnie dał nam do zrozumienia, że z kompaktowym kombi z napędem na przednią oś i na drogowych oponach w Bieszczadach raczej nie mamy czego szukać. Ten rejon Polski nadal jest tak dziki, jak opowiadają o tym ludzie z korporacyjnej dzielnicy Warszawy.
W kwestii dróg jest zero-jedynkowo. Albo poruszasz się po w miarę równym asfalcie – którym pokonaliśmy całą pętlę bieszczadzką – albo po drogach gruntowych, na które najlepiej zapuszczać się przeprawowym Hilluxem, tudzież Land Cruiserem. Nie ma nic pomiędzy. Ale jak freestyle, to freestyle. Nie jesteśmy amatorami, tak łatwo się nie poddajemy.
Trzy dni na freestyle’u
W ciągu trzech dni objechaliśmy całe Bieszczady. Wjeżdżaliśmy w każdą dróżkę, która mogła doprowadzić nas w jakieś malownicze miejsce. Rezygnowaliśmy dopiero, kiedy przednie koła Aurisa zaczynały kręcić się w miejscu albo traciły kontakt z podłożem. Czasami było to zaraz po zjeździe z asfaltu, czasami kilka kilometrów w głąb dziczy. Rower okazał się nie tylko lifestyle’owym dodatkiem, ale również naszym kołem ratunkowym. W razie czego miałem na niego wsiąść i pojechać szukać pomocy (czyt. traktora). W sumie nawet czekałem na ten moment, bo lubię jeździć na rowerze.
Hybrydowa Toyota Auris Freestyle nie miała z nami lekko. Robiła, co mogła, dając wszystko z silnika elektrycznego i spalinowego. Mokra trwa, błoto, koleiny i kamienie skutecznie utrudniały dotarcie do ciekawych punktów, ale koniec końców udało nam się przedrzeć w naprawdę dzikie miejsca i (niestety) ani razu nie musiałem gnać na rowerze po pomoc.
Z czym nie kojarzy się Toyota Auris Freestyle?
Pod koniec naszej wyprawy, kiedy po długich zmaganiach ustawiliśmy Aurisa do ostatniego zdjęcia, kiedy tak stał zachlapany błotem po dach i oblany promieniami zachodzącego słońca, kiedy tak mu się przyglądałem po tych trzech dniach zmagań, kiedy zeszło już ze mnie całe to ciśnienie i odetchnąłem z ulgą na myśl, że jednak uda mi się zwrócić Toyocie ten samochód w całości, to poczułem coś, czego do tej pory nie czułem wobec samochodu. Coś co mógłbym nazwać autentyczną sympatią.
Przypomniały mi się te wszystkie wyprawy Top Geara/Grand Toura, w których James, May i Richard wsiadali w najzwyklejsze samochody i ruszali nimi w nieznane. Samochody kompletnie nie przystosowane do zadań, z jakimi miały się zmierzyć.
Pamiętam, że na końcu każdej z tych wypraw, między kierowcą a samochodem w wyniku wspólnych przeżyć powstawała specyficzna więź emocjonalna. Na tyle mocna, że prezenterzy zostawiali sobie te samochody na własność. Zdezelowane, nadające się tylko na złom, ale jednak wyjątkowo cenne. Ba, nadawali im nawet imiona. W pewnym momencie wyprawy maszyny nabierały ludzkich cech, stawały się kompanami podróży. Psuły się, ale jechały dalej – razem z bohaterami przeżywały wzloty i upadki, by w finałowej scenie dotrzeć do celu. Wiecie już, do czego zmierzam?
W Bieszczadach dokładnie zrozumiałem te emocje. Poczułem to samo do szarego, hybrydowego kombi (z czarnymi plastikami). Przeprawa przez Bieszczady w spalinowo-elektrycznym Aurisie dostarczyła mnóstwa emocji, czyli czegoś, co jeszcze kilka minut temu z pewnością nie było Waszym pierwszym skojarzeniem z tym samochodem.