Razem z MINI (tą marką od coraz większych i coraz szybszych samochodów) pojechałem na 24-godzinny wyścig. Wiecie, to taki wyścig, który zaczyna się jednego dnia i kończy dopiero dnia następnego, równo po 24 godzinach. To nie było 24h Le Mans. To był 24-godzinny wyścig na Nurburgringu, „Zielonym piekle”, najtrudniejszym torze wyścigowym na świecie. Nie przepadam za imprezami masowymi, ale udział w tej będę wspominał do końca życia. Zaraz wyjaśnię Wam dlaczego.
Jak może wiecie, albo nie, 24-godzinne wyścigi w Europie to nie tylko Le Mans. Kilka szanujących się torów wyścigowych gości u siebie taki motorsportowy maraton. 24h Le Mans to oczywiście ten najbardziej prestiżowy 24-godzinny wyścig, ale zaraz po Le Mans w kwestii budżetów, rozmachu, liczby startujących samochodów, ludzi gromadzących się wokół toru i pod wszystkimi innymi aspektami jest… Nurburgring.24 godziny na najtrudniejszym torze wyścigowym na świecie
Wyścigowi Le Mans niezwykłej atmosfery dodaje klasa ekstremalnych prototypów LMP1, klasa prawdziwego wyścigu motoryzacyjnych zbrojeń. Na Nurburgringu nie ma aż tak szybkich samochodów. Zamiast tego jest tor. Ten tor. Najsłynniejszy i najtrudniejszy tor wyścigowy na świecie. Za dnia. Po zmroku poziom trudności drastycznie rośnie i zaczyna przewyższać poziom umiejętności nawet najlepszych zawodników. W tym roku spośród 155 samochodów, które przejechały linię startu lotnego, do linii mety dotarło niewiele ponad 90. Tak, Nurburgring z nawiązką wynagradza brak hybrydowych wyścigówek od Toyoty czy Porsche, które znamy z Le Mans.
Nie będę się tu rozpisywał, bo zabraknie Wam czasu i wyrozumiałości na obejrzenie mojej instagramowej relacji z tego wydarzenia, którą amatorsko zmontowałem w ponad 30-minutowy film. Jest w pionie – jak na instastory przystało – ale pionowe formaty również ogląda się bardzo wygodnie na YT. I jest w znacznie lepszej jakości niż na instastory. Możecie oglądać w full HD.
To nie jest relacja z rywalizacji w 24h Nurburgring. Nawet nie wiem, kto, z kim i czym tam się ścigał. To próba pokazania Wam tego pięknego wyścigowego festiwalu z bliska. Skupiłem się na oddaniu atmosfery a nie samej rywalizacja.
Czy warto wybrać się na 24-godzinny wyścig?
Warto!. Przynajmniej raz w życiu. Lepiej prędzej, niż później, bo nie wiadomo, czy za chwilę samochody elektryczne nie popsują motorsportu. Jeśli na ulicy obracacie głowę za każdym razem, kiedy przejedzie coś głośniejszego, jeśli wyłapujecie w powietrzu zapach palonych klocków hamulcowych i opon, jeśli jest w Was chociaż cień wrażliwości na samochody sportowe, to sądzę, że będziecie się wyśmienicie bawić na 24-godzinnym wyścigu.
Nie chodzi nawet o kibicowanie i śledzenie rywalizacji. Chodzi o atmosferę i poczucie jej na własnej skórze, o uczestnictwo tych zmaganiach od kuchni, zobaczenie tego na własne oczy, a nie przed monitorem. Chociaż muszę przyznać, że relacja live na YT była naprawdę profesjonalna. Dobra, nie przedłużam, zostawiam Was z samym sobą.
Skromna galeria z wycieczki po paddocku 24h Nurburgring
Widziałem MINI GP Prototype na Nurburgringu
Na wstępie wspomniałem o MINI. Bo to właśnie MINI zadbało, abym przez te kilkadziesiąt godzin na Nurburgringu miał gdzie odetchnąć, posilić się i zdrzemnąć. MINI skorzystało również z okazji i na Nurburgringu zaprezentowało prototyp swojego najmocniejszego i najszybszego produkcyjnego samochodu ever – MINI GP.
Jeśli nie kojarzycie, o co chodzi z MINI oznaczonymi literkami GP, to na wszelki wypadek przypomnę. GP w MINI to coś jak RS w Porsche – najbardziej usportowiona, hardcorowa i bezkompromisowa odmiana danego modelu. W przypadku MINI – klasycznego hatcha.
MINI GP Prototype, jak sama nazwa wskazuje to jeszcze prototyp, dlatego wszystko, co o nim tutaj napiszę, ma status „podobno”, ale – podobno – to już 95 proc. wersji produkcyjnej.
Mamy więc najbardziej hardcorowe drogowe MINI z rozpórką w miejscu tylnej kanapy, ładnie poszerzonym nadwoziem, najmocniejszym w historii BMW 2-litrowym, 4-cylindrowym silnikiem (ponad 300 KM), naprawdę solidnym skrzydłem i równie solidnie „znurburgringowanym” zawieszeniem.
Nie można było zajrzeć do wnętrza (jest jeszcze super sikret), ale przez szybkę dojrzałem eleganckie kubły i czas wygrawerowany na desce rozdzielczej przed pasażerem – 7:56.69. Wszyscy chyba wiemy, co to za czas. Cóż, z jednej strony wszystko poniżej 8 min na Północnej Pętli to spory sukces dla przednionapędowego hatchbacka, z drugiej np. Megane RS o podobnej mocy jest o kilkanaście sekund szybsze.
MINI hatch JCW GP pojawi się pod koniec tego roku, a produkcja będzie mocno ograniczona – powstanie raptem 3000 egzemplarzy. To i tak sporo w porównaniu z dwiema poprzednimi generacjami MINI GP, wypuszczonymi w liczbie 2 tys. egzemplarzy (2006 i 2012 rok). Bo – jak może wiecie, albo nie – GP to już taka tradycyjna edycja MINI na pożegnanie aktualnej generacji.
Takie pożegnania należy szanować.